Słowa, co martwe są od zawsze, zaczynają żyć dopiero wtedy gdy nadajemy im siłę i moc własnego serca. Urojone marzenia, tak bzdurnie pełne naiwności, że sen się spełni. Sen wyrzeźbiony mozolnie przez wszystkie te noce tak ciche i głuche w otchłani pustki. Misternie kształtowane kawałki kryształu, szlifowane palcami karmazynowe odcienia, przypływów i odpływów na horyzoncie zdarzeń. Tuż przed wchłonięciem przez otchłań na wieczną torturę, bycia blisko jądra, i nie możności stania się gwiazdą.
W rozciągnionym, napiętym do granic wszechświecie istoty, ja, czekać można jedynie aż pęknie. Lecz co potem?
…